poniedziałek, 17 maja 2021

18. Historia jednego konia - Monsun


Tęskniłam za Monsunem, gdy byłam z dala od stajni. To pierwszy koń, którego uznałam za swojego. I pierwszy, którego "naprawiłam". A może to on naprawił mnie? Nauczył mnie cierpliwości, wytrwałości i systematycznej pracy. Gdyby nie on, nie byłabym tym, kim jestem dzisiaj. Nigdy nie uwierzyłabym w to, że mogę uratować "beznadziejny przypadek".

W wietrze targającym drzewami widzę jego rozwianą grzywę. Ulewna burza budzi we mnie wspomnienia jego ciepłej sierści...

Od początku był "trudnym" koniem. Nie przepadał za ludźmi. Gdy do nas przyjechał był pełen złości i zwątpienia. Gryzł podczas czesania. Nie podawał kopyt. Każdy jego ruch był wymuszony, każdy krok stawiał z rezygnacją. Czasami nabierał siły, by się zbuntować. Najczęściej kończyło się to upadkiem jeźdźca...

Kiedyś był obiecującym ujeżdżeniowcem. Z powodzeniem startował w zawodach. Miał piękny ruch. Biły się o niego tłumy. Później nie chciał go już nikt... Być może, to był błąd ludzki. Nie wiem, co się stało, ale przez swoje zachowanie mało co nie trafił do rzeźni. Niemal zabił własnego jeźdźca.

Martyna była na tyle doświadczona, bym mogła powierzyć jej go na halę. Nieraz pomagała mi z trudnymi końmi. Z Monsunem spróbowała kilka razy. Jedyne, co od niej usłyszałam, to "nigdy więcej". Później przez miesiąc nie przyszła do stajni.

Wszyscy uważali mnie za idiotkę. Zwykle słyszałam: "Po co wzięłaś tę bestię?!", "Ten koń jest niebezpieczny! Nadaje się tylko do uśpienia!", czy zrezygnowana mama: "Powinnaś była pozwolić na rzeźnię. On w końcu zrobi ci krzywdę...". Tylko tata rozumiał moją miłość do Monsuna, ale i on z czasem zaczął kręcić głową. Proponował mi kupno spokojniejszego konia, może jakiegoś hucuła, z racji na mój niski wzrost.

Wtedy już tylko ja zajmowałam się "problemem". Nie pozwalałam też nikomu wsiadać. Zresztą, nikt nie miał na to ochoty. Powoli zbliżałam się do ogiera. Nie obyło się bez upadków, siniaków, zadrapań i łez. Były momenty, kiedy czułam się bezsilna - tak bezsilna, jak jeszcze nigdy. Metoda prób i błędów nie dawała przy nim rady; on nie wybaczał.

Pewnej nocy rozpętała się burza. Było to jakoś mniej - więcej po pół roku intensywnej pracy z narwańcem. Wichura otworzyła drzwi naszej stajni. Konie spłoszyły się; z drzwi boksów zostały tylko drzazgi. Tata obudził mnie szybkim, krótkim: "Riley, konie!". W ręku miał latarkę i lasso, z jego włosów i ubrań kapała woda. Nie miał na sobie nawet kurtki przeciwdeszczowej. Zielone kalosze zostawiały mokre ślady na podłodze. Całkowicie już rozbudzona, skoczyłam na równe nogi. Nie zawracałam sobie głowy zakładaniem kapci. Z szafki nocnej wygrzebałam swoją latarkę i zgarnęłam telefon. W piżamie wybiegłam za tatą do przedpokoju. Wciągnęłam kalosze. Tata rzucił mi gumową kurtkę i ruszyliśmy szukać koni. Było mi zimno i mokro. Zęby mi szczękały, lekko drżałam. Chodząc po terenie zauważyliśmy, że w płocie od strony zagajnika jest olbrzymia dziura.

- Cholera! - zaklął tata. - Pewnie wszystkie są już w lesie.

Wtem obok nas coś przemknęło. W pierwszej chwili, nie widziałam tego dokładnie. Lecz gdy niebo rozświetliła błyskawica, rozpoznałam sylwetkę konia.

- Szybko! - krzyknęłam do taty.

Złapał lasso i zarzucił. Spudłował. Zwierzę pogalopowało dalej. Spróbował jeszcze raz; tym razem pętla zacisnęła się na szyi uciekiniera. Zarżał i zaczął stawać dęba z przerażenia. Spokojnie podeszłam do niego, mimo, że tata nie mógł go już utrzymać. Wiedziałam, że nie mogę podbiec do wystraszonego konia. Wyciągnęłam rękę, a kopytny powąchał ją. Ponownie zarżał i wspiął się na tylne nogi.

- Cśś, spokojnie, malutki. Nic ci nie zrobię - wyszeptałam, głaszcząc go.

Padł na niego snop światła z mojej latarki. Wtedy go poznałam - Monsun. No błagam, nie mógł zostać akurat jakiś spokojniejszy koń? Mikołaj, Emilka czy Cygan? Tata z trudem zaprowadził ogiera do stajni. Sprawdziłam, czy nic mu nie jest. Żadnych zadrapań czy ran, na szczęście nie kulał. Szybko go osiodłałam rzędem westernowym, a tata wsiadł do samochodu z przyczepą, by szukać koni. Ja miałam je łapać i dostarczać do przyczepy, dlatego wzięłam kilka sznurów. Nie było czasu na zakładanie kantarów.

- Na pewno sobie z nim poradzisz? - spytał tata na odchodne.

- Jasne - odpowiedziałam dziarsko, chociaż skręcało mnie z niepokoju. Nie chciałam, żeby się martwił. Dobrze, że nie widział, jak pracowałam z nim na krytej ujeżdżalni...

Założyłam kask i szybko zadzwoniłam do Alex. Ona z kolei do Martyny i Floriana, Martyna do Julki i Nicole, i tak wici rozsiały się po wszystkich jeźdźcach i przyjaciołach stadniny. Każdy obiecał dołączyć. Włożyłam nogę w strzemię i odbiłam się od ziemi. Po raz pierwszy usiadłam w siodle siwka bez przeszkód.

Wyruszyliśmy do lasu. Z początku kierowanie andaluzem było dość problematyczne. Musiałam stosować bardzo wyraźne pomoce, by zrobił cokolwiek, lecz gdy zobaczył pierwsze konie, sam ruszył w ich kierunku, dzięki czemu zaryłam głową o grubą gałąź. Bolało jak nie wiem, w dodatku zrobiło mi się ciemno przed oczami.

W sumie do rana wyłapałam pięć sztuk, choć nie było to łatwe zadanie. Z resztą pomogli mi jeźdźcy. Były momenty, gdy myślałam, że spadnę. Były też takie, gdy mięśnie odmawiały posłuszeństwa lub po prostu miałam ochotę rzucić to wszystko w cholerę. Na szczęście, obyło się bez końskich strat. Kilka zwierząt znaleźliśmy rano na podwórkach u sąsiadów. Jednej starszej pani stratowały poletko marchewek. Część udało się wsadzić ponownie, resztę odkupiliśmy dla koni.

Koniec końców, zdecydowałam się wyjechać w teren na Monsunie i to jeszcze w takiej sytuacji, o trzeciej nad ranem, w środku burzy. Cieszę się, że zaryzykowałam. Inaczej nigdy nie dowiedziałabym się, co zrobić, by rozładować złość mojego konia. Wystarczy męcząca przejażdżka po lesie przed każdym treningiem ujeżdżeniowym, a będzie potulny jak baranek. To zdarzenie naprawdę umocniło naszą relację. Mimo, że teraz jestem z dala od niego i jeżdżę na wielu koniach, nie mogę się doczekać kolejnej przejażdżki na nim. Zawsze mam na nadgarstku bransoletkę z włosów z jego czarnej grzywy...

***
Takie sobie opowiadanie o moim ulubionym modelu - wycofanym ogierze andaluzyjskim ze Schleich.

U góry stare zdjęcie Monsuna pod Julką.

Pa,
Riley

6 komentarzy:

  1. Superowo się czytało! Uwielbiam takie historyjki :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne! Bardzo fajnie mi się czytało, czułam się, jakbym tak była :D
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo mi się podobało, liczę na więcej takich. :>

    OdpowiedzUsuń

Każdy komentarz (nawet niezbyt pozytywny) zachęca mnie do dalszego pisania. Za każdy serdecznie dziękuję! :)