wtorek, 7 maja 2024

31. Nowi pracownicy stajni

Hej. Nasza kadra ostatnio się rozrosła, dlatego z przyjemnością przedstawię Wam nowych pracowników naszej stajni.


1. Adeline Apprivoiser (2006 r.) - pani weterynarz. Zawsze wszędzie jej pełno, działa szybko i zdecydowanie. W wolnym czasie zwiedza okoliczne kawiarnie.
2. Anita Johansson (2009 r.) - jest dziennikarką, ale dorabia u nas jako instruktor. Mama Klary, jednej z naszych uczennic. Najlepiej nie podchodzić do niej przed godziną 12. Lub przed dużym kubkiem mocnej kawy. 
3. Amelia Strawberrychocolate (2008 r.) - pomoc stajenna. Zawsze bierze pod opiekę młodych kursantów i nowe konie. Przyjacielska i pomocna, ma dobre podejście do dzieci. Nie rozstaje się ze swoim zestawem szczotek.
4. Christian Rosewood (2008 r.) - młody instruktor jazdy konnej. Ma 24 lata. Kochają się w nim wszystkie kursantki, ale on zdaje się tego nie zauważać, zbyt zajęty swoimi ukochanymi kucykami szetlandzkimi, które uczy cyrkowych sztuczek. Dobry i wrażliwy chłopak.

Jakoś tak się złożyło, że wszystkim kobietom nadałam imiona na "a". Nie planowałam tego xD Imię i nazwisko Amelii wzięło się od czekolady, po którą latałam do Groszka, jak byłam dzieckiem. Pewnie kojarzycie czekoladę Amelię? Jej malowanie skojarzyło mi się z tą czekoladą truskawkową z jasnoróżowym nadzieniem. Opiekunka do koni, w przeciwieństwie do nowszych wersji, ma szczotki w rękach na stałe. Nie da się ich zdjąć. Przynajmniej ich nie zgubię 🤣 Podobnie kobieta z wiadrem - jest z nim nierozerwalnie złączona. Instruktor powinien trzymać bacik, ale go nie mam. Weterynarz wygląda, jakby urwała się z safari - ta opalenizna, krótki brązowy strój pod kitlem i buty trapery dają mi vibe Jumanji.

Po tym krótkim opisie miałam się już z Wami żegnać, ale stwierdziłam, że w ramach ciekawostki dodam, że elektrośmieć z poprzedniego posta okazał się w pełni sprawnym tabletem graficznym. Tylko rysik klei się od utleniającej się gumy, ale postaram się coś z tym zrobić.
 

Dzisiaj tak na szybko, bo nie miałam czasu.
Do następnego,
Riley

wtorek, 30 kwietnia 2024

30. Gdzie była Riley, jak jej nie było?

Witajcie po niemal dwuletniej przerwie... Niewiele mam na swoje usprawiedliwienie, ale postaram się wszystko wyjaśnić. Straciłam chęć do zajmowania się konikami od czasu, kiedy w przykrych okolicznościach straciłam całą swoją kolekcję. Teraz staram się ją odbudować. Przez ten incydent niemal nie mogłam patrzeć na modele. Wiarę przywrócił mi dopiero kaleki rycerz, ale to opowieść na inną historię. Może po prostu stoi za tym wszystkim też fakt, że... Dorosłam? Tak, w maju kończę 21 lat. A ten blog w czerwcu 10. Dziesięć lat pisania o plastikowych konikach. Dziesięć lat zbierania, tak naprawdę, czego? Zabawek? Figurek? Modeli...?

Cóż, gna mnie niespokojny duch. Raz jestem tu, raz jestem tam, nigdy nigdzie nie zostaję na dłużej. Mam chłopaka w Bydgoszczy, obecnie mieszkam w okolicach Krakowa. Co miesiąc któreś z nas przyjeżdża. Moje koniki wiecznie są w pudłach. Podróżują ze mną. Ledwie je wypakuję, a już wracają do kartonu. Może kiedyś dostaną własną półkę na stałe, kto wie.

Czym obecnie się zajmuję? Można powiedzieć, że jestem nianią do dzieci. Profesjonalizmu powinien dodać mi fakt, że wynajęli mnie moi własni rodzice. W wolnym czasie grzebię w elektronice. Tak, jestem dziewczyną nerdem. Wymiana dysku, przeinstalowanie systemu, przyspieszenie starego komputera, aktualizacja sterowników, przeróbka PS3, przywracanie życia elektrośmieciom? Tak, to ja. Przynajmniej w wypadku buntu maszyn będę miała swoich zwolenników. Głównie siedzę w laptopach. Często bawię się grafiką komputerową, stąd też po weekendzie majowym trafi do mnie tablet graficzny - elektrośmieć za zawrotną kwotę 10 złotych. Zobaczymy, czy działa i co da się z nim zrobić. Ostatnio stworzyłam sobie nowe ikonki do gry Starshine Legacy. Oprócz tego, co jakiś czas próbuję z szydełkowaniem. Efekty jeszcze są mizerne, więc nieprędko trafią na bloga. Mam w planach wydzierganie derki na któregoś Schleicha. Gram na gitarze elektrycznej, lubię gotować. Wreszcie kupiłam aparat fotograficzny - ale nie jakiś zwyczajny. Staruszek, który należał do mojego dziadka i uwieczniał najważniejsze chwile w moim życiu. Po prostu nie mogłam pozwolić, żeby trafił w obce ręce... Nie wiem, kiedy dokupię do niego kabel, żeby zgrywać zdjęcia na laptopa, więc na razie musicie zadowolić się tymi z telefonu.

Nikon D3000

Nikon D3100

Przepracowałam rok w stajni i, powiem szczerze, był to najlepszy rok mojego życia. Wstawałam codziennie rano o 5, o 6 już byłam w stajni i karmiłam konie, o 13 wracałam i leciałam do drugiej pracy, niezwiązanej z końmi. Miałam pod opieką kilkanaście sztuk, co dla osoby, której wcześniej nie dawano nawet szczotki do ręki, było dużym wyzwaniem. Nie wszystkie były oswojone z człowiekiem. Największym sentymentem darzyłam tarancika (wołali też na niego Tarant, ciężko mi stwierdzić, czy był bezimienny i nazywali go maścią, czy nadano mu takie imię). Choć bał się człowieka, zawsze rżał na mój widok. Prawdopodobnie dlatego, że kojarzyłam mu się z jedzeniem 🤣 Na początku uciekał od ręki próbującej go pogłaskać, ale moje usilne próby przyniosły jakiś efekt - czasami łaskawie na to pozwalał. Jeździłam na pięknej klaczy małopolskiej w starym typie, jeszcze z paleniami na zadzie. Jedyny duży koń, którego się nie bałam... Zawsze złościłam się, że w innych stajniach dawano mi koniki polskie i hucuły, jak jakiemuś dzieciakowi (z racji na mój niski wzrost), marzyłam o jeździe i opiece nad "dużym" koniem, takim powyżej 145 cm xd No cóż, teraz jestem team kucyki szetlandzkie. Zdecydowanie. Przy nich czuję się najbezpieczniej, mimo, że też kopią i gryzą. Jakoś pewnej czuję się przy stworzeniu wielkości mojego psa. Gdy duże konie próbowały gryźć, przepychać mnie zadem czy kopać, jakoś cała moja wiedza zbierana przez lata wyparowywała i paraliżował mnie strach, przy kucykach tak nie mam. W obejściu nie wszystkie konie były bezpieczne, miałam sporo sytuacji, w których modliłam się, żeby wyjść z tego żywa. Do tej pory nigdy nie bałam się koni, ale po roku spędzonym wśród dzikusów na owsie, które nieraz tygodniami nie wychodziły z boksu... Pracowałam tam z różnymi końmi - klaczami, wałachami, a nawet ogierami rozpłodowymi i źrebakami! Wyniosłam z tej stajni zamiłowanie do ślązaków. Jedna klacz, powyżej 170 cm w kłębie, chodziła za człowiekiem jak pies. A źrebak - jaki był rozkoszny! Zachowywał się jak malutki - dorosły, czego niestety nie mogę powiedzieć o rozbrykanych i złych na cały świat źrebakach małopolskich. Gdyby nie to, że tak boję się dużych koni, to jeśli miałabym wybierać po charakterze, kupiłabym ślązaka. Taka fajna, spokojna klucha... Jeszcze jakby był ciemnogniady ze strzałką i skarpetką ❤

Koń śląski
Źródło zdjęcia: Wikipedia

Planowałam kupno konia. Planowałam to dobrze powiedziane - chyba nigdy nie trafię na egzemplarz idealny... Jeden z koni, które oglądałam, dziesięcioletni, piękny, ciemnogniady wałach małopolski, był już prawie mój, kiedy padła diagnoza weterynarza. Nie chcę się zagłębiać w szczegóły, ale strasznie siadł na przednich pęcinach. W pewnym momencie prawie zaczęły dotykać ziemi. Oczywiście, że taki koń był całkowicie niezdatny nawet do przejażdżek stępem po lesie, o których marzyłam. Ten stan nie nadawał się nawet do zaleczenia (bo o wyleczeniu nie było mowy), koń prawdopodobnie niedługo przestałby chodzić nawet będąc tylko kosiarką. A wtedy - cóż, pozostawałoby tylko skrócenie cierpienia... Znajomy handlarz ma szukać dalej, ale słysząc od znajomych koniarzy, że "nie ma zdrowych koni, są tylko niezdiagnozowane" ogarnia mnie strach. I wątpliwości, czy naprawdę chcę spełnić to. o czym marzyłam przez całe życie...

Część kolekcji - same nowości

Kolekcja? Kolekcja obecnie ma się dobrze, choć niestety jej stan jest zupełnie inny, niż lata temu. Ostatnio dołączyło do mnie naprawdę sporo modeli, z wielu jestem niesamowicie zadowolona, niektóre trafiły do mnie przez przypadek, przy okazji kupna innych. Muszę porobić zdjęcia i w końcu uporządkować bloga. Czy to znaczy, że wracam? Myślę, że tak. Nie obiecuję jednak regularnych postów, nie chcę robić z tego miejsca bloga typowo opisowego, choć opisy również będą się pojawiać. Wolę przygody w stajni i inne dziecinne pierdółki. Zgodnie z moim obecnym stylem, często po prostu może pojawiać się ściana tekstu. Pewnie to odstraszy młodsze pokolenie kolekcjonerów... Chociaż, czy "młodzi" czytają jeszcze blogi? Stara blogosfera jest już na kompletnym wykończeniu, na palcach jednej ręki mogę policzyć aktywne polskie blogi modelarskie, a i tak posty pojawiają się na nich co kilka miesięcy. Wszystkie chyba zostały wyparte przez Instagrama, bo nawet na Facebooku nie ma wielu aktywnych stron typu blog. Nie mówię oczywiście o stronach artystów - profesjonalistów, to zupełnie inna liga niż zdjęcia z podwórka. Ostatnio często przeglądam stare, nieaktywne blogi i nachodzą mnie myśli - co się teraz dzieje z tymi ludźmi? Na kogo wyrośli, w jakim zawodzie pracują? Kim są teraz ci mali kolekcjonerzy sprzed lat? I kim... jestem ja?

Wybaczcie te egzystencjonalne przemyślenia. Po prostu, zawsze kiedy tu do Was wracam, ogarnia mnie nostalgia, wraca masa wspomnień... W końcu siedzę w tym prawie połowę mojego życia. Mam wrażenie, że na modelarski świat patrzę już z perspektywy staruszki, bo wszystko, co znałam, przemija. Ludzie przychodzą i odchodzą. Większość kolekcjonerów znika z tego środowiska w dużo młodszym wieku, a ja nadal kurczowo trzymam się tej odrobinki dziecka, która została w moim sercu.

Do następnego,

Riley

sobota, 30 kwietnia 2022

29. Spacerek + nowy nagłówek bloga

Hejka. Sorry za poślizg. W ciągu dwóch tygodni przerobiłam już chyba wszystkie aplikacje "typu Blogger" na trzech telefonach. Ta, z której korzystałam ostatnio, przestała działać.


Wyszłam sobie na spacer, zabrałam kilka modeli i zrobiłam trochę zdjęć. Nic specjalnego, ale dało mi wiele frajdy.

To nasza nowa koleżanka - Eleonora Rosegarden. Nazywamy ją zwykle Elinor, czasami po prostu Elą. Ma trzydzieści cztery lata. Czasami mam wrażenie, że matkuje nam wszystkim ;) Ogarnia nawet Payata. Z powodzeniem startuje w zawodach ujeżdżeniowych. Często trenuje na Heavy, która jest jej ulubionym koniem w stajni.

Elinor szkoli nam przyszłego mistrza - Nefryta. Straszny z niego rozrabiak, ale kochany.

Przeszedł się nawet ulicą. Na szczęście, nie jechało żadne auto.

Zaraz jednak zawrócił w stronę lasu, gdzie pasła się jego mama.

A tutaj jego najlepszy przyjaciel, Negro. Muszę się pochwalić, że to źrebię arabskie to mój najstarszy model. Rocznik '92! Maluch jest dziewięć lat starszy ode mnie, w dodatku produkcji niemieckiej.

Negro odebrał tytuł mojego najstarszego modelu wałachowi shire z 2000 roku.

Moje jakże cudowne zdjęcie z kreatywnym podpisem. Screen z wersji roboczej posta z 2016 roku, bo nie mam aktualnych 😅

Przy okazji, dołączyła do mnie córka Mikołaja - Poziomka. Teraz brakuje mi już tylko mamusi do kompletu.

Poziomka ma cudnie pocieniowany ogonek.

A co tu się zakamuflowało? To Piniata!

Czy mnie się wydaje, czy jej przednie nogi są trochę koślawe? 😂 Ale pyszczek ma ładny.

I zdjęcie z boku. Ma fajne kopytka w paski i srebrne podkowy.

Roza (u nas zwana Inką) i jej córka, Cynka.

Na klaczy są czarne plamki. Niestety, mydło nie pomaga, a magicznej gąbki trochę boję się na niej użyć.

Jej szyja wygląda ładnie z obu stron.

Szkoda, że gumeczki w grzywie nie są pomalowane na czerwono, tak jak kokardka w ogonie. Może kiedyś naprawię ten błąd.

Cynka ma wyciągniętą szyję, jakby wypatrywała czegoś z ciekawością.

Ciekawe, czy to bażant, czy zając?

Ela na Heavy.

I już zdążyły mnie wyminąć 😂

Zdjęcie, które w najbliższych dniach pójdzie na nagłówek.

To do następnego

piątek, 8 kwietnia 2022

28. Prima Aprilis - śnieg w kwietniu

Witajcie. Mówiłam już, że czas wolny u mnie leży i kwiczy? Plastikowe koniki płaczą za mną na półce, huśtawka w ogrodzie i książki również, a zwierzaki domagają się pięć razy więcej uwagi, niż zwykle. Przy okazji, moje zwierzęce stadko powinno powiększyć się na zimę o... Dwa prawdziwe konie! O ile zdążę zebrać odpowiednie fundusze, ale jestem dobrej myśli. Bylebym nie zapeszyła! Spokojnie, plastiki nie są zagrożone, moja kolekcja zostanie w niezmiennym składzie, zbyt wiele raczej też nie przybędzie. Rodzice zadeklarowali chęć dołożenia pewnej części, trochę już odłożyłam sama (stąd brak czasu 😅), a pensjonat odpadnie, bo za miesiąc przeprowadzamy się do domu, gdzie jest ponad półtora hektara łąki i zabudowania, które będę mogła zaadaptować pod konie. Chcę je mieć przy sobie. W okolicy las, rzeka, a ze mnie typowy terenowiec. Żyć, nie umierać. Miejsca na dwa źrebaki starczy. Wolę odchować od odsiadka, niż kupić starsze konie, bo docelowo chciałabym zajeździć je z pomocą doświadczonego instruktora. Przyznam szczerze, że z jazdą mi się nie spieszy - w okolicy jest dobra trenerka, u której kiedyś jeździłam na uroczym, srokatym hucułku. Zdzwoniłam się z nią i okazało się, że nadal ma Bolka i będę mogła wrócić do jazd na nim. To typ konia, jakiego nigdy nie chciałabym mieć, bo chociaż ma niezmordowane pokłady cierpliwości, idealny dla mnie wzrost i jest bomboodporny, to jednak... Brakuje mu energii i chęci do życia, co bardzo sobie cenię (czy każdy hucuł i konik polski tak mają, czy tylko ja mam do nich takie szczęście? Podzielcie się teoriami 😜). Zwykle jeździłam na wyższych i bardziej "niecierpliwych" koniach, ale Bolek to Bolek. Nie da się go nie kochać. Cóż, rozpisałam się, a kompletnie nie o tym miał być post, wybaczcie.

Pierwszego kwietnia spadł śnieg, a jeszcze poprzedniego dnia było piętnaście stopni na plusie! Przez następne dni spadło tyle białego puchu, że mieliśmy go po kolana. Akurat miałam chwilę czasu, to pstryknęłam kilka zdjęć modelom, które na chybił trafił wybrała z półki moja mama.


W bonusie dostajecie powyższą gęś, Majkę. Zdjęcie zrobione po pierwszej godzinie opadów. Sami przyznajcie, krajobraz bardziej bożonarodzeniowy, niż przedwielkanocny. Zwierzaki były zdziwione, jak nie wiem. Dzień później, nasza pekinka, Tosia, już na progu wpadła w zaspę trzy razy większą od siebie.


Delgado uwielbia galopady po śniegu.


Moje ulubione zdjęcie - Bailey na słupku ogrodzeniowym. Wybaczcie rozmazany pysio i ogon, akurat noga ześlizgnęła mi się ze skarpy w momencie cykania. Bardzo lubię ten model. To golden retriever z 2003 roku. Ma naprawdę ładną rzeźbę. Skusiłam się na niego, mimo, że nie zbieram psów, a i wielką fanką goldenów też nie jestem 😅


Bailey z fioletowonosym Mefistem.


Bailey i Apacz to dobrzy kumple. Przynajmniej ten pierwszy tak sądzi, bo kucykowi zdarza się postraszyć go kopytkami czy zębami. Payat był zachwycony śniegiem. Często umykał mi spod obiektywu. Padok zasypało, nie było mowy o lekcji jazdy, dlatego chłopiec jeździł luźno po terenie stadniny.


Delgado - ciąg dalszy. Kochany z niego dzikus. Zupełnie nie przypomina spokojnego, dumnego Mefista, który dał sobie nawet zrobić portrecik. Oj, mam już specjalistę dla pinciaka (*zacieram ręce z przebiegłym uśmiechem*).


Moja mama stwierdziła, że te uszy wyglądają bardziej jak rogi 😅


Uwaga: teraz czas na "zdjęcia artystyczne" od których rozbolą Was oczy.


"Hej, przecież to nie twój koń, złaź!".


Nadal uwielbiam baśniowy styl, chociaż coraz bardziej unikam go jak ognia. Za dzieciaka myślałam, że idealne zdjęcie wygląda tak, jak powyższe. I poniższe. No cóż...


Przyznam szczerze, że brakło mi pomysłu, co zrobić z ostatnimi zdjęciami, dlatego zaczęłam bawić się nowym edytorem.

Następny post powinien pojawić się za kilka dni. Może w końcu uda mi się pokazać (stare już) nowości.

Do następnego,
Riley :*

niedziela, 31 października 2021

27. Halloween u Riley

Hej. Tak jak obiecałam, dodaję post Halloweenowy. W sumie trochę szkoda, że nikt nie zgłosił się do zabawy. Post będzie w sumie o wszystkim i o niczym. Opowiadanie, kilka zdjęć zrobionych "mikrofalówką" koniowi mumii... Nic specjalnego.


Spadek Starego Jaspera

Obudziłam się nad ranem - to nie była dla mnie nowość. Zwykle koło czwartej byłam już całkowicie rozbudzona. Zerknęłam przez okno; do wschodu słońca jeszcze daleko, jak zawsze o tej godzinie w listopadzie. Gdy nie mogę spać, jeżdżę konno po małym padoku, gdzie są na płocie lampy solarne.

Leniwie ubrałam się w strój jeździecki. Nie opłacało mi się już kłaść. I tak konie trzeba nakarmić za dwie godziny. Zbiegłam po schodach na korytarz i zabrałam kurtkę i latarkę. Przebiegłam przez pastwisko prosto do stajni. Na zewnątrz było naprawdę zimno. W grudniu chyba odpuszczę sobie te nocne jazdy... Pchnęłam ciężkie drzwi, które skrzypnięciem obudziły konie. Zapaliłam światło. Skierowałam się w stronę boksu Monsuna, jednak coś mnie zatrzymało. Klacze. Dlaczego właściwie czuję taką niechęć do klaczy? Może wziąć by jedną na jazdę, tak na próbę? Niepewnie podeszłam do boksu Florecji. Pogłaskałam siwą po chrapach, na co parsknęła. Wzięłam z siodlarni jej siodło, ogłowie i czaprak, po czym zabrałam się do roboty. Oporządziłam ją, osiodłałam i wyjechałyśmy na plac. Ćwiczyłyśmy wolty, gdy coś usłyszałam.

Z początku nie potrafiłam tego zdefiniować, nie wiedziałam nawet, skąd pochodzi dźwięk. Od strony stajni? Lasu? A może pastwisk? Był tak piskliwy, drżący, błagalny... Przeszły mnie ciarki. Florencja zarżała i zastrzygła uszami.

- Spokojnie, to tylko jakieś zwierzę - szepnęłam, by dodać sobie odwagi. Wiedziałam, jak mój strach może wpłynąć na konia.

Odgłos się powtarzał, coraz bardziej wwiercając mi się w mózg. Nie mogłam się skupić. Nadal było ciemno, wszyscy jeszcze spali, a mnie coraz bardziej mroził niepokój. Siwka powoli stawała się nieposłuszna. Chciałam skręcić w lewo - ona jechała prosto. Chciałam przeskoczyć niską stacjonatę - ona wyminęła ją w cwale. Przecież to jeden z najposłuszniejszych koni! Co tu się dzieje?

Przy następnym najeździe na przeszkodę nareszcie skoczyła, ale zamiast zwolnić po skoku, ona zaczęła przyspieszać. Nie mogłam jej zatrzymać! Desperacko ciągnęłam za wodze, działałam dosiadem. Wszystko na nic! W końcu przeskoczyłyśmy przez płot padoku. Przy lądowaniu wypadły mi nogi ze strzemion. Niemalże spadłam; w ostatnim momencie kurczowo złapałam się grzywy. Poczułam w ustach smak krwi - przypadkowo przygryzłam język. Florencja nie przestawała pędzić.

W środku lasu zwolniła do kłusa. Dalej uparcie brnęła do przodu, mimo moich wysiłków, by zawrócić. Skręcała w tylko sobie znane ścieżki. Żadne błagania, żadne szantaże na nią nie działały.
Czarne drzewa szumiały, ściółka trzeszczała pod kopytami, siodło skrzypiało, tajemniczy, rozrywający serce dźwięk stawał się coraz głośniejszy. Nie mogłam tego już znieść.

Pomiędzy desperackimi szarpnięciami wodzy i zapieraniem się z całych sił znalazłam sekundę na wymacanie w kieszeni telefonu. Zerknęłam na zasięg. Jest! Włączyłam nawigację. Chciałam przynajmniej wiedzieć, gdzie jestem i wrócić do domu przed śniadaniem.

"Brak sygnału GPS" - krzyczał komunikat na ekranie. Miałam ochotę cisnąć urządzeniem o najbliższe drzewo. Rodzice mnie zabiją, ale trudno. Zadzwoniłam na telefon domowy. Pierwszy sygnał, drugi sygnał... "Po sygnale nagraj wiadomość. Piiip!". Nikt nie odebrał. Dzwoniłam kilkanaście razy na komórki. Też nic. Co oni zrobili z tymi telefonami?!

Byłyśmy coraz bliżej dźwięku, a przynajmniej tak mi się wydawało. Raz się przybliżał, raz oddalał. Mogłabym przysiąc, że przed chwilą słyszałam go z metr od nas! Zaczęłam panikować, niemalże trzęsłam się że strachu. Nagle dźwięk, dotąd niewyraźny, stał się tak znajomy. Przecież to rżenie źrebięcia. Przerażonego, nowonarodzonego końskiego dziecka. Moje serce jeszcze bardziej przyspieszyło rytm. Jedyna stadnina w okolicy to nasza. Któraś z ciężarnych klaczy nie wróciła na noc do stajni i wyźrebiła się w lesie? Musiałam to sprawdzić, mimo przerażenia.

Myślałam, że ta droga nigdy się nie skończy. Odgłos odbijał się od drzew, miałam wrażenie, że ciągle słyszę tylko echo. Florencja zarżała i zmieniła wcześniej obrany kierunek. Mignęło mi coś między drzewami. Czarny kształt... Siwa żwawiej ruszyła za nim. Pędziłyśmy między gałęziami świerków, całkowicie zbaczając z zapomnienej przez świat ścieżki. Musiałam zamknąć oczy. Iglaste patyki co rusz uderzały o moją twarz. Zasłoniłam ją jedną ręką, a drugą, drżącą, z całych sił zacisnęłam na wodzach i grzywie. Miałam ochotę płakać. Chciałam do domu, do rodziców, na kanapę! Chciałam bezpiecznie znaleźć się przed telewizorem! Po mojej twarzy spłynęły łzy bezsilności. Nie wiedziałam już, co robić, ani jak dotrzeć do domu. Było mi tak zimno... Zaczynam być głodna, a dwa litry wody, które mam ze sobą... Na ile mi starczą? Ile mogę błądzić po tym lasie? Dzień, dwa, tydzień? Przecież to jest puszcza. Cholerna, duża puszcza! Tu nie ma grzybiarzy, spacerowiczów, czy przechodniów! Za to są dzikie zwierzęta. Wyjadę na jej drugim końcu za kilka dni, czy będę krążyć w kółko? Może zje mnie jakieś zwierzę? A nawet jeśli jest tu jakaś klacz ze źrebięciem, to co ja mam niby zrobić? Wziąć na barana? W dodatku padła mi komórka!

Wyjechałyśmy na polanę oświetloną srebrnym blaskiem księżyca. Przed nami stało źrebię. Naprawdę. Źrebię. A już prawie uwierzyłam w to, że mam zwidy i halucynacje słuchowe! Poświeciłam na malucha latarką.  Zamrugał kilkukrotnie. Młody, kary arab... Piękne zwierzę. Zsiadłam z konia i podeszłam bliżej, nie puszczając wodzy. Źrebię, do tej pory całkiem nieruchome, odkłusowało ode mnie parę metrów. Kucnęłam i wysunęłam rękę, mówiąc uspakajającym tonem. Maluch próbował dosięgnąć mojej ręki, ale zmienił zdanie i zarżał. Odwrócił się na zadzie i zaczął galopować. Sprawnie wskoczyłam na siwkę i ruszyłyśmy za nim. Źrebak co kilkanaście metrów przystawał i sprawdzał, czy za nim idziemy. Poganiał nas rżeniem. Zdawałam sobie sprawę, że brnę coraz głębiej w las. W oddali, między drzewami, ukazały mi się zabudowania. Niby zniszczone, ale kto wie, może ktoś tam jest? Próbowałam zachować optymizm.

Florencja coś usłyszała. Nadstawiła uszu, parsknęła. Dosłyszałam to również i ja - rżenie dorosłego konia! Skoro w zabudowaniach są konie, muszą też być ludzie! Jestem uratowana! Z pewnością mieszka tam ktoś, kto wskaże mi drogę do domu. Może nawet wrócę przed śniadaniem i uniknę szlabanu?

Podwórko miało drewniany płot, a brama była otwarta. Zaraz po jej przekroczeniu, ukazał mi się mały dom. Patrząc z zewnątrz, mogłabym przysiąc, że miał najwyżej dwie izby. Skośny dach nieco zapadał się na środku. W oknach paliły się światła! Prawdziwe, jasne światła! Przywiązałam siwą do płotu i pognałam w stronę drzwi. Zapukałam delikatnie w lekko spróchniałe drzwi. Tylko... Czy to bezpieczne? Kto wie, jacy ludzie mogą tam mieszkać.

- Kogo licho niesie? - usłyszałam zrzędliwy głos gospodarza, który chwilę później otworzył mi drzwi.

- Dzień dobry - powiedziałam niepewnie, po czym kontynuowałam na jednym wdechu. - Przepraszam pana najmocniej za najście o tej porze, ale zgubiłam się w lesie. Mój koń się spłoszył i tak trafiłam tutaj. Wie pan może, jak wrócić do stadniny Diamond Rose? - spojrzałam błagalnie na zasuszonego niczym śliwka staruszka, który świdrował mnie spojrzeniem czekoladowych oczu. Dawałabym mu z osiemdziesiąt lat. Uff... Raczej jest nieszkodliwy, przynajmniej jak na moje oko.

- Dla kogo dobry, dla tego dobry, młoda pannico. Nie powinnaś była sama wyjeżdżać do lasu o tej porze. A o stajni żadnej w okolicy nie słyszałem, moja do tej pory była jedyna. Chcesz, to możesz skorzystać z telefonu. Wisi w kuchni. - Mężczyzna otworzył szerzej drzwi i odwrócił się na pięcie, wskazując mi drogę. - Pewno nieźleś przemarzła.

Dom w środku był staroświecki. W kuchni znajdował się piec kaflowy, w którym pokrzepiająco huczał ogień. Grzał się na nim metalowy czajnik, z którego wydobywała się już para. Stół, stojący pod oknem był koślawy, tak samo jak stojące przy nim dwa krzesła. A na kremowej ścianie, tuż przy drzwiach, wisiał prehistoryczny telefon stacjonarny. Spytałam staruszka, czy ma może ładowarkę typu USB C do telefonu. Nie miał pojęcia, co to jest, dlatego wyjęłam z kieszeni swojego nowiutkiego smartphona, którego dostałam na urodziny i pokazałam mu. Wziął go w ręce i zaczął oglądać ze wszystkich stron.

- I młodzież z tego dzwoni? Niesłychane! - skwitował, patrząc z powątpiewaniem na urządzenie w mojej dłoni. Objaśniłam mu również inne funkcje komórki, co skwitował niepewnym uśmiechem.

- Zadzwoń sobie, gdzie tam chcesz, dziecko, z prawdziwego telefonu, nie jakiejś zabawki. Powiedz, żeś zbłądziła do chatki starego Jaspera, powinni wiedzieć, gdzie cię szukać - doradził staruszek, po czym usiadł przy stole i zapalił papierosa.

Dzwoniłam kilka razy na domowy, bo ze stacjonarnego nie dało się na komórkę. Jak na złość, nikt nie odbierał. Może karmią już konie?

Właśnie. Konie. A co z karym źrebakiem?

- Nikt nie odbiera - westchnęłam. - Co ze źrebięciem? Tym karym, które mnie do pana doprowadziło.

- Chodzi sobie, pewnie do matki poszło. Mówisz, że jeździsz konno - zmienił temat, wydmuchując kłęby dymu. - Jeździłaś kiedy na arabie czystej krwi?

- Jeszcze nie - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Do tej pory nie czułam się na tyle pewnie, by wsiąść na "tykającą bombę".

- Zalej no nam herbatki, dziewczynko, w tamtej szafce jest. - Machnął ręką w stronę jednej z szafek, gdzie znalazłam kubki, herbatę i cukier. Opowiedz mi, jak jeździsz - polecił, gdy rozsiadłam się naprzeciw niego z gorącym naparem w rękach, a ja przytoczyłam historię z dzisiejszej nocy i wspomniałam o swoim marzeniu - wystartowaniu w zawodach skokowych.

Kiedy herbata się skończyła, zaproponował, że pokaże mi swoje konie. Był wieloletnim hodowcą arabskich czempionów, jednak na starość sprzedał wszystkie i zostawił sobie tylko jedną klacz ze źrebięciem. Kasztanka stała mocno przywiązana do ściany stajni, a kary źrebak chodził wolno wokół niej. Kantar był niesamowity - z brązowej skóry, cały pokryty szmaragdowymi kamykami. Staruszek wyznał, że to pamiątka po jego pradziadku, a szmaragdy są prawdziwe.

- Weź siodło i ogłowie ze stodoły, i wsiadaj. Zobaczymy, co ty tam potrafisz.

Zrobiłam, jak polecił i osiodłałam kasztankę. Niepewnie wsiadłam na nią i ruszyłam stępem po podwórku. Była grzeczna, dobrze zajeżdżona, odrobinę "do przodu". Wykonywałam polecenia staruszka i czułam, że o dziwo, jazda idzie mi lepiej, niż zwykle. Mężczyzna miał niesamowite pojęcie o jeździe konnej. Dawał mi praktyczne rady i wskazówki, a ja nareszcie przestałam czuć, że stoję w miejscu. Tego ranka nauczyłam się więcej, niż kiedykolwiek później.

- Pięknie, dziewczynko. Jeszcze trochę, a możesz się postarać o Puchar Szafirowych Wzgórz. - Cmoknął z ukontentowaniem stary Jasper. - Jestem już wiekowym człowiekiem i nie wiem, jak długo pożyję. Nie mam nikogo na tym świecie. Dom jest już stary, pewnie ci się nie przyda, ale zapiszę ci w testamencie moje konie i kantar pradziadka. Ufam, że dobrze się nimi zajmiesz. Zostaniesz moją następczynią. Pewnego dnia nawet zasiądziesz jako jury w Pucharze Szafirowych Wzgórz, zobaczysz. Tylko trenuj pilnie, dziecko. I nie daj sobie wmówić, że Ci się nie uda. Tylko wystartuj na Karusie, to będzie kiedyś dobry koń.

Po tych słowach poczułam, jakbym unosiła się z dziesięć metrów nad ziemią. Rozpierała mnie taka duma. A więc jednak mam talent! Część wypowiedzi o spadku puściłam mimo uszu. Staruszek chyba musiałby być szalony, żeby cokolwiek zapisać mi za darmo w testamencie.

Nagle coś poszło nie tak. Podczas skoku przez belki siana klacz raptownie stanęła, a ja wyleciałam głową w przód.

Obudziłam się, gdy słońce było już wysoko na niebie. Południe...? Pomyślałam nieprzytomnie. Wszystko mnie bolało, w ustach miałam sucho, a w głowie tak mi się kręciło... Podniosłam się do siadu i rozejrzałam. Przede mną były tylko ruiny.

Właśnie - ruiny. A co z domem, który stał tu kilka godzin temu? Co ze stajnią? Kasztanką i źrebakiem? Wstałam i lekko kulejąc, podeszłam do tego, co kiedyś było domem. Teraz dach był zawalony, a drzwi odpadły z zawiasów. Weszłam do środka. Tak, to kuchnia, w której rano piłam herbatę! Nawet stały dwa te same kubki! Z tym, że wyglądały na niemyte od dobrych kilku lat... Piec kaflowy się rozpadał, stół był pokryty zielonym nalotem, w jednym krześle brakowało nogi. Tylko stary telefon nadal wisiał na ścianie, z której odpadał tynk.

Otworzyłam następne drzwi, do pomieszczenia, w którym wcześniej nie byłam. Zwyczajna, stara sypialnia wyglądała, jakby jej właściciel miał za chwilę wrócić. W otwartej szafie wisiały stare ubrania, na łóżku leżała przykurzona pościel.

Wyszłam z domu i ruszyłam w kierunku stajni. To niemożliwe, żebym wymyśliła sobie przejażdżkę na arabce. Miała tak miękką sierść i różowe chrapy... Obeszłam na wpół zawaloną stajnię dookoła. Z tyłu, może z metr od ściany, znadowało się urwisko, które wcześniej zdawało się być z dziesięć metrów dalej. Coś błysnęło na dnie. Znalazłam mniej strome zejście i poszłam w tamtą stronę, pchana wyłącznie piekielną ciekawością. A ten, kto powiedział, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła... No cóż, miał rację. Po tym, co zobaczyłam, jeszcze długo nie mogłam się pozbierać.

Przede mną leżały dwa szkielety, w potwornych pozach. Koń, ze skręconym karkiem i człowiek, nienaturalnie powyginany. Miał na sobie jeszcze strzępki ubrań i plecak, a koń przeraźliwie zniszczone siodło i ogłowie.

Zwymiotowałam; zaczęłam krzyczeć i płakać. Przeleciał nade mną helikopter. Po kilku minutach podbiegł do mnie ktoś w stroju ratownika medycznego i przytrzymał za ramiona. Powiedział do krótkofalówki: "Mamy ją". Chwilę później zjawili się moi rodzice - zapłakana mama i przerażony tata. Stwierdzili, że nie było mnie tydzień.

- Jaki tydzień?! Przecież wyszłam i czwartej rano, osiemnastego listopada! Dzwoniłam do was! Florencja poniosła, nie mogłam jej zatrzymać. Znalazłam się u staruszka, który tu mieszka. Jak on miał... Jasper! Stary Jasper! - krzyczałam gorączkowo. Ratownik nadal mnie trzymał. Poczułam ukłucie w ramię i choć się wyrywałam, po paru chwilach zaczęłam słabnąć. Upadłam na kolana i ogarnęła mnie ciemność.

Obudziło mnie miarowe pikanie urządzeń i zapach sterylności. Otworzyłam oczy. Światło raziło. Kręciło mi się w głowie. Było mi tak zimno... Ostatkiem świadomości pomyślałam: szpital...?

Gdy otworzyłam oczy po raz kolejny, siedzieli obok mnie rodzice. Nie wiedziałam, co im powiedzieć. Tego wszystkiego było już dla mnie za wiele. Nawet, jeśli chciałabym im coś powiedzieć, i tak bym nie mogła. Moje gardło paliło jak po maratonie. Odwróciłam tylko głowę w stronę butelki z wodą, stojącej na szafce nocnej, a tata natychmiast mi ją podał. Upiłam kilka łyków. Zakrztusiłam się; mama poklepała mnie po plecach.

- Riley - zaczęła bliska mi kobieta - co tak naprawdę wydarzyło się tamtej nocy? Florencja wróciła do domu sama. Wystraszyliśmy się.

Chyba tego pytania bałam się najbardziej. Opowiedziałam im wszystko z najmniejszymi szczegółami, nawet o kantarze pradziadka starszego pana. Nie powiedzieli ani słowa, jedynie spojrzeli na siebie zaniepokojeni. Wyszli bez słowa, po czym przyszedł do mnie kolejny odwiedzający. Był nim gruby, starszy pan z białą brodą i wąsami.

- Niesłychane. Byłaś u starego Jaspera? Opowiedz mi - rzucił prosto z mostu, nie kłopocząc się przywitaniem. Zirytowało mnie powtarzanie po raz kolejny tego samego, jednak zrobiłam to. Miałam nadzieję, że ktokolwiek wie, co się tutaj dzieje.

- Jestem notariuszem. Story Jasper zapisał ci w testamencie konie oraz niezwykle cenny kantar. Kasztanka już dawno nie żyje, ale karus biega gdzieś po lasach. Czy chcesz go przyjąć, jako jego prawna właścicielka? Pomogę ci go złapać, mam od tego ekipę - nawijał błękitnooki pan.

- Emm... Chyba tak. Ale co z tym staruszkiem? - spytałam skołowana.

- Jasper Burnlake nie żyje. - Mężczyzna spoważniał. - I to od dobrych dziesięciu lat. To wszystko zapisał ci w 2010 roku. Twój karus ma więc około jedenastu lat i jest zdziczałym ogierem arabskim. A zwłoki, które znalazłaś... To właśnie Jasper i kasztanka. Przykro mi. Widocznie byłaś mu bliska. Akurat wiózł swój testament, by go u mnie zostawić, kiedy przydarzył się ten fatalny wypadek. Zginął na miejscu. Sądziłem jednak, że jego spadkobierczyni będzie nieco... Starsza. Ile ty masz lat, dziecino? Osiemnaście?

Przytaknęłam głową, bo nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Przecież dopiero co jeździłam na kasztance. Nigdy nie rozwikłałam tej zagadki. Karus trafił do mojej stajni razem z zabytkowym kantarem. Był dziki i niebezpieczny, ale ja nie potrafiłam się go pozbyć. Przecież obiecałam staremu Jasperowi. Karus (bo tak brzmiało jego imię,nie tylko nazwa maści) po kilku latach intensywnego treningu poprowadził mnie do walki o Puchar Szafirowych Wzgórz. Wczoraj dostałam z list z gratulacjami - zostałam jury.

Tylko... Skąd stary Jasper znał moje imię i nazwisko, by uwiecznić mnie w testamencie? Przecież mu się nie przedstawiałam...




Zastanawiam się nad zawieszeniem/zamknięciem bloga. Te siedem lat z Wami było wspaniałe, ale wszystko się kiedyś kończy. Brakuje mi na wszystko czasu. Nie zrezygnuję z modelarstwa, ale blog... Prawdopodobnie pokażę tu jeszcze moje nowe modele i customy, które powoli kończę, ale nie wiem, czy pojawi się tu coś więcej. Przepraszam, jeśli kogoś zawiodłam.

Pa,
Riley

wtorek, 5 października 2021

26. Zabawa Halloweenowa

Hej! Dzisiaj przychodzę do Was z zabawą na Halloween (nie tylko dla posiadaczy blogów!). 


🍁🐎🎃🕯️
⚰️👻🧛🏻‍♂️🧛🏻‍♀️

Co trzeba zrobić?

1. Napisać STRASZNĄ historię w której wystąpią postacie z Twojej modelarskiej stajni - konie, ludzie, inne zwierzęta... Wedle wyobraźni! Brak limitu lub minimum słów - tylko umówmy się, żeby to nie było jedno zdanie 😉

2. Zrobić Halloweenowe zdjęcie. W strasznym klimacie, koń w przebraniu, z dyniami - im kreatywniej, tym lepiej! Może być nawet związane z Twoją historią.

3. Miłoby było, gdybyś (jeśli masz bloga lub inne media) umieścił(a) poniższy banner z linkiem, by o zabawie dowiedziało się jak najwięcej osób. Bo przyjemniej będzie czytać większą ilość strasznych historii w noc Halloween, prawda?


Czas:
Zgłoszenia przyjmuję do 12:30 dnia 31.10.2021 r. Proszę wysyłać na e-mail riley.horse111@gmail.com. Tego samego dnia prace powinny pojawić się na blogu.

Ilość historii i zdjęć od jednej osoby jest nieograniczona.

Treść wiadomości:
Tytuł: Halloween u Riley
Z jakiej jesteś stajni (link) lub jak Cię podpisać?
Treść opowiadania
Zdjęcie
Czy wyrażasz zgodę na publikację swojej pracy na moim blogu w celu przeprowadzenia zabawy?


Nagroda:
Każda z prac otrzyma dyplom, który można sobie wydrukować - bez wyróżniania kogokolwiek. To tylko zabawa towarzyska 😉


Mam nadzieję, że pomysł Wam się spodoba 😁

Do następnego!
Riley